Przyszedłem o świcie
Bezszelestnie
Z bezbarwnej i przezroczystej nieokreśloności
Stałem się formą
Kruchym garnkiem na drobne chwile
Z pół wody i pół krwi
I nic więcej
Oprócz pragnienia bycia
Jak nietoperz zatańczę z ciszą umajonego wieczoru
Jak słowik zaśpiewam w ciemną czeluść echa lasu
Ironicznie natrętnych wspomnień
Utraconego raju chwil szczęśliwszych
Gdzieś na rozdrożu
Kilku pożegnań i powrotów
Ona była kusząco piękna
Jasnowłosa syrena na targu próżności
Zabrakło mi jednego obola
Bez trwogi o przyszłość
Pod ścianą płaczu wciąż kwitną te same czerwone róże
I tańczą wciąż te same widma nimf chwil zatracenia
W nieustającym szale namiętności gdzieś między
Ciszą umajonego wieczoru a czeluścią ciemności strachu
W okolicach samotności
Kiedyś wesolutki anioł swymi skrzydłami przesłoni
Rozkojarzone oczy abym zasnął
Stając się świetlistym obłokiem poznania
Tego co nieodgadniętym było
Tego co niedopowiedzianym było
Tego co niedokończone będzie
Prawdy minione, teraźniejsze i te zostawione na potem